niedziela, 6 grudnia 2009

(Katowice), Kraków, Łódź: The Dykiert Tour part I


Po spędzeniu paru ładnych miechów na przygotowywaniu w piwnicy materiału na nową płytę wyjazd na koncerty był zajawką równą wycieczce do Legolandu. Szczególnie, że powiększył nam się skład i chcieliśmy go przetestować w warunkach polowych. No właśnie – od pewnego czasu jesteśmy już oficjalnie kwintetem (pozwalam sobie „tylko” wpleść tę informację w ten post bo nasz „nowy” sam zadbał o odrębny wpis). Dla nas nie jest to jakaś ogromna zmiana, bo Kuba właściwie od zawsze był blisko Out of Tune. Jest naszym ziomem od dawna (ja znam się z nim prawie 10 lat), graliśmy z nim niezliczoną ilość razy. U jego boku miałem nawet swój „debiut sceniczny” – jakieś sto lat temu Kuba w trakcie koncertu swojej ówczesnej kapeli zaprosił mnie na scenę, żebym zagrał z nimi na basie „Keep on Rockin’ In The Free World” Neila Younga (ze stresu zapomniałem jak gra się refren a Kuba darł się „graj A!!!”). Po naszej płycie Kuba jeździł z nami na koncerty jako techniczny – najlepszy jaki może być. Idiotyzmem byłoby jednak nie wykorzystać jego umiejętności, więc poszliśmy o krok dalej i zaprosiliśmy go do zespołu. Zwłaszcza jak okazało się, że nowy materiał jest na tyle inny, że po prostu trzeba nam dodatkowego instrumentalisty (głównie basisty bo ja w wielu numerach nie dam rady grać i śpiewać). Dopasowywać i poznawać się nie musieliśmy, więc od razu odczuliśmy zastrzyk energii, jakiego dostarczył nam Kuba, który ma z nas największe doświadczenie w graniu (a grał wszystko od jazzu po pieśni strażackie) i jest z nas najlepszym instrumentalistą (potrafi grać na czymkolwiek co wydaje jakikolwiek dźwięk). Pozostało nam tylko się zgrać a te koncerty były najlepszą ku temu okazją.

Trasa zaczęła się wybornie - kiedy byliśmy w połowie drogi do Katowic, nasz menago Filip odebrał tel z klubu Zanzibar z informacją, że koparka uszkodziła kable na ulicy i nie będzie prądu, w związku z czym koncert jest odwołany. Zajebiście. Nastąpiła krótka narada i zdecydowaliśmy, że jedziemy od razu do Krakowa i po prostu zalejemy pałę na dzień przed kolejnym gigiem.

Nadmienić trzeba, iż po drodze zaliczyliśmy całkiem przedni zajazd (przy stacji Polpetro paliw w Jędrzejowie) który poza wybornymi flakami i schabowym odznaczał się tym, że szama była podawana na wyrobach ceramicznych z Bolesławca. Wbrew pozorom to istotne - nie ma dla mnie nic ohydniejszego niż zjedzenie obiadu z plastiku czy papieru – to na czym podane jest jedzenie ma ogromne znaczenie! Wracając do żarcia to jeśli idzie o moje zamówienie, czekała mnie mała niespodzianka. Otóż nauczeni zylionem wyjazdów wiemy już, że w przydrożnych knajpach należy zamawiać stałe pozycje takie jak schabowy, pierogi ruskie (nigdy z mięsem!), flaki, placek po zbójnicku itd. Powód jest prosty – takie pozycje są zawsze świeże bo są najczęściej zamawiane przez klientów. Wszelkie „wynalazki” zostawmy sobie do jedzenia w miejskich restauracjach bo w zajazdach zwykle czekają na dnie zamrażarki aż jakiś frajer je zamówi. Ja przez lekką nieuwagę zamówiłem kotlet po zbójnicku myśląc, że to placek i bardzo się pomyliłem. Na talerzu zastałem wielki kawał mięsa wieprzowego w który zawinięty był boczek, cebula i ser. Na szczęście całość była świeża (na co mogła też wskazywać długość oczekiwania) i byłem uratowany. Oficjalnie mogę polecić to danie znane także jako warkocz świętokrzyski. Jedynym minusem tej miejscówki jest fakt, iż był to po prostu bar połączony ze stacją benzynową co nigdy nie robi dobrego wrażenia. Zdecydowaliśmy, że od tego wpisu wprowadzamy punktację zajazdów/barów w których się zatrzymujemy. Skala od 1 do 10 – liczy się smak, cena, wystrój, obsługa i sposób podania (ha! zawsze chciałem się zabawić w Macieja Nowaka!!!). Bar obok stacji w Jędrzejowie ode mnie dostaje 6.5. Gratulujemy!









Fotki: 4,5 i 6 od góry by Michał Grzywacz - dzięki!

Wróćmy do koncertu. Jako że byliśmy dzień wcześniej w Kraku nie było problemu ze zdążeniem. Ale nigdy nie może się odbyć bez problemów technicznych. Pan akustyk w przyjemnej skądinąd miejscówce „Piękny Pies” oświadczył, że nie ma odsłuchów bo on „też jest tu gościem” (WTF?). Na szczęście Filip wraz z chłopakami z grającego przed nami Eluktrick (dzięki!) coś załatwili więc zgraliśmy w normalnych warunkach całkiem dobry gig a Kuba miał udany debiut. Z wielkich planów imprezowania po Kraku nie wyszło wiele bo zrobiliśmy się w „Pięknym Psie” na tyle przednio, że już tam zostaliśmy do rana (poza Matim). Z przyjemnych rzeczy zapamiętam też backstage z mega rozstrojonym pianinem na którym Mati wycinał swoje ‘the best of’. Należy odnotować, że na nasz koncert wybrał się nie lada celebryta z mrocznych krain - wokalista Decapitated, jednej z najbardziej znanych (poza Vaderem) polskich grup metalowych na świecie.

Klasykiem krakowskim był też obiad w barze mlecznym obok rynku (nie oceniam bo to nie zajazd) – nic się tu nie zmieniło od stu lat. Jeden z lepszych mleczniaków ever.

Łódź. Po drodze jedliśmy w zajeździe Renesans ale to nie był dobry pomysł, bo miejscówka od razu wyglądała niedobrze – stało przed nią mało TIRów a tirowcy zawsze najlepiej wiedzą gdzie jeść a gdzie nie. Byliśmy jednak pod ścianą bo czas uciekał. Chciałem placek po zbójnicku ale okazało się, że Kuba zmówił przede mną „ostatniego” co świadczy o tym, że dania wyciągają z zamrażarki. Zresztą ten ostatni placek polany był ketchupem co jest zbrodnią! Zamówiony przeze mnie schabowy był jak podeszwa co ostatecznie pogrążyło ten zajazd. Więcej nie ma o czym pisać. Ocena 2.5
Koncert graliśmy w Stereokrogs (po raz kolejny zresztą), które zmieniło lokal ale zachowało fajny klimat. Właściwie wszystko zajebiście gdyby nie wielki słup pośrodku sceny, który nieco psuł klimat. Publika na szczęście pozwoliła nam się rozkręcić więc zdecydowanie gig na plus. Wracaliśmy na chatę bez nocowania więc nie imprezowaliśmy długo – Mati jednak postanowił ratować nasz honor, zniknął gdzieś w mieście i pojechaliśmy bez niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz