środa, 9 września 2009

Fajka z jabłka, "MGMC" i both-rock.



Występ na Orange Warsaw Festival był miłą odmianą od pracy nad nowym materiałem, który przygotowujemy na drugą płytę (co jest oczywiście przyjemne ale ile można grać w piwnicy). Poza tym szykowało się parę koncertów które chcieliśmy zobaczyć. Wszystko pięknie: duża scena, profesjonalna obsługa, niezłe towarzystwo (przypadkiem wylosowaliśmy garderobę obok Calvina i MGMT) a do tego pod nosem bo w centrum Warszawy...ale żeby nie było tak słodko okazało się, że na próbę dźwięku musimy się zameldować o 08:30 i to dzień wcześniej - dla kogoś kto kładzie się spać ok. 3 w nocy to jest hardkor. No ale bywa. Po próbie obskoczyliśmy jeszcze parę wywiadów (np. ten), Mati parę egzaminów i byliśmy na tyle wyprani, że żadnemu z nas już się nie chciało iść na Razorlight (fanem nigdy nie byłem ale chciałem zobaczyć). W sobotę, kiedy spotkaliśmy się już na backstage’u naszej sceny, byliśmy pewni, że szykuje się powtórka z naszego koncertu na Openerze – będzie lało. Niezbyt nas to cieszyło bo specjalnie na ten koncert przygotowaliśmy dwa nowe kawałki (nie wiadomo czy znajdą się na płycie, a nawet jeśli to w całkiem innym kształcie) które miał z nami zagrać nasz dobry ziom Kuba Dykiert (ci którzy byli na naszych koncertach po wydaniu płyty mogą go kojarzyć - jeździł z nami jako techniczny). Na szczęście deszcz zaczął padać akurat kiedy skończyliśmy, wszystko wypaliło a pod sceną zebrał się ładny tłum. Chciałoby się więcej takich koncertów!


Nie byłbym sobą gdybym nie napomknął o szamaniu. Nie dość, że smaczne i różnorodne to przede wszystkim było go naprawdę dużo – jeśli ktoś zauważył, że Mati na gigu był jakiś nieruchawy to powodem tego była właśnie szama. Zdecydowanie na plus należy też odnotować lodówkę pełną browarów, które zaskakująco szybko zniknęły. A, no i były koncerty. Z polskich kapel widziałem Skinni Patrini, którzy zagrali bardzo porządny set klasycznego electro, ale przyznam, że ten nurt nigdy mnie nie kręcił. Krótko widziałem Plastic – kawał dobrze zagranego popu na wysokim poziomie - oby takie kapele opanowały Opole czy Sopot. Numerem jeden całego OWF był dla mnie N.E.R.D. Nie znam dobrze ich kawałków ale kompletnie mi to nie przeszkadzało w odbiorze, podobnie zresztą jak pozostałym kilkudziesięciu tysiącom słuchaczy. Przyjemny był też Crystal Method (jak oni się postarzeli! Wyglądają jak kierowcy PKS! ) ale nieporozumieniem było wypuszczanie ich na scenę o 20:00 – taka muzyka byłaby idealna o 01:00 a nie na „rozgrzewkę”. Z ciekawych spraw, być może ciekawych tylko dla nas, Michał zauważył, że panowie z CM mieli małą awarię – otóż zaciął im się ich Mac Pro i przez chwilę widać było panikę na scenie, z głośników leciała tylko jedna ścieżka z klawisza...to bardzo rzadka sytuacja na koncertach tak znanych grup. No a cała historia idealnie zgrała się z naszymi rozważaniami o przejściu na hardware... dobra, stop, ten temat chyba nikogo nie grzeje poza nami:)


Niestety występ Calvina Harrisa widziałem bardzo krótko więc nie mogę go ocenić (choć to co widziałem brzmiało bardzo dobrze). Widziałem za to prawie cały MGMT, którzy zebrali ostre baty za ten gig. Myślę, że jest to głownie spowodowane tym, że większość ludzi zna tylko „Kids” (no, ewentualnie „Electric Feel”) i „zaskoczył” ich ten materiał. Ja lubię „Oracular...” więc i piosenki na koncercie mi się podobały ale zdecydowanie brakowało energii, jakiegoś „nerwu”. No cóż, może nie byli w formie. Na pewno mają zdolności językowe – tuż przed ich występem przy wspólnym joincie uczyliśmy ich dwóch zwrotów: „tutaj jest zajebiście” i „jesteście wariaty” i oba poszły! Choć ten drugi brzmiał mniej więcej „istści weriati”, więc wątpię czy do kogoś to trafiło. Generalnie prywatnie okazali się zajebistymi ziomkami – zaraz jak tylko się poznaliśmy zadali dwa pytania: „jak się nazywa ten kościół naprzeciwko” i „czy macie jakiś palenie”. Na pierwsze pytanie odpowiedzi nikt nie znał a drugie było pytaniem retorycznym. Dalej było już tylko przyjemniej.

Zdecydowanie warta opowiedzenia jest jedna akcja, z cyklu „jaki ten świat mały”. Otóż kiedy podczas degustacji polskich specjałów ziołowych James (gitarzysta) wyjął jabłko przerobione na fajkę, od razu przypomniało mi się że podobnego sposobu palenia nauczył nas Barry z The Futureheads (graliśmy przed nimi dwa koncerty w grudniu 2008). Kiedy powiedziałem to Jamesowi ten nie mógł uwierzyć bowiem okazało się, że tej sztuczki Futureheads nauczyli się właśnie od MGMT przy okazji wspólnego grania. To się nazywa szerzenie edukacji!

Następnie były dysputy o Góreckim (czy można go uznać za minimalistę – WTF?!), podryw lodówki z coca-colą oraz set grupy MGMC podczas którego James uraczył nas rapem o kotletach mielonych (WTF po raz wtóry). Pamiętam też, że wspólnie ustaliliśmy że naszym ulubionym gatunkiem muzycznym jest „both-rock”, cokolwiek miało to oznaczać... Impreza po jakimś czasie przeniosła się do na oficjalny after do klubu Capitol (w życiu nie przypuszczałem, że kiedykolwiek tam wpadnę) z którego niewiele pamiętam a to co pamiętam zabiorę ze sobą do grobu. Tak czy inaczej wesoły był to wieczór.

ps. foty autorstwa Pity i Natalii Piotrowicz. Wielkie dzięki!

Pozdro

E