wtorek, 21 kwietnia 2009

Wrocław. Powrót.

We Wrocławiu graliśmy ostatnio jakiś milion lat temu na imprezie Indie Sounds Night, która dziś już nie istnieje (zdjęcia z tamtej edycji spaliły się w powstaniu). Ale mieliśmy same dobre wspomnienia z tamtej biby więc jechaliśmy zajarni. Klub "Bezsenność" okazał się dalej równie zajebisty, z resztą jak i całe miasto które wszyscy lubimy (o rany jak się w ogóle milusio w tym wpisiku zrobiło ojojojoj...) no nie ważne. Po przybyciu i rozłożeniu gratów ruszyliśmy w miasto w celu zakupu napojów wyskokowych. Ja konkretnie poszukiwałem wódki w jakże modnej ostatnio buteleczce (znów te słodziusie zdrobnionka) zwanej "małpka". Jakie moje było zdziwienie kiedy okazało się, że ta nazwa jest we Wro nie znana. Oczywiście zanim sie skumałem wzbudziłem
duża radość u pań za ladą monopolowego i panów w kolejce. Ale kupić się udało. Zrobiliśmy co trzeba i wskoczylismy na cenę. Grało sie zacnie i przyjemnie co chyba z resztą widać na fotach:)







Bardzo dobrze wypadła kapela grająca przed nami czyli The Malkontents. Warto o nich pamiętać! Po gigu nastąpił tradycyjny after z udziałem naszych wrocławich ziomalek i ziomów. Był problem z znalezieniem otwartego lokalu co nas szczerze zdziwilo ale coś się znalazło i akcja "polscy artyści wspomagają polski przemysł monopolowy" zakończyła sie sukcem. Aby całość uroczyście zamknąć reprezentant naszej bandy dał pokaz gimnatyczny w autobusie nocnym (bardzo przepraszamy).

Muszę też wspomnieć, że ten wyjazd obfitował w ekstermalne przeżycia natury kulinarnej. Zawsze zresztą wszelkie wyjazdy na koncerty są wspaniała okazją obczajenia jak smakuje po raz miliardowy "placek po cygańsku" (zbójnicku, góralsku, węgiersku i chuj wie po jakiemu jeszcze) czy klasyczny schaboszczak w kolejnym lokalu w stylu "zajazd u..." czy "karczma jakaśtam". Otóż tym razem w drodze do Wro zaliczliśmy knajpę która jest jedną z najgorszych tego typu miejscówek ever. Na żarcie czekaliśmy 50 min - powodem było, jak się pani kelnerka wyraziła, "przyjazd szefostwa".To co dostaliśmy było mocno zmienioną wersją naszego zamówienia (cyt.
"ziemniaczki nam już wyszły"). No i było nie dobre - Michał dał za wygraną po wypiciu herbaty. Reszty opisywać nie będę. A więc zalecamy szerokim łukiem O-M-I-J-A-Ć "MOTEL ZA MIEDZĄ" w Kępnie!!! Za to zgoła inaczej było w drodze powrotnej. Nasz kierowca Tomek [respekt!] zatrzymał sie w knajpie która na zawsze odmieniła nasze wyobrażenie o "dużej porcji". Po pierwsze szybkość - za nim zdążyliśmy odejść od lady część żarcia już do nas szła. Ale szok
nastąpił kiedy wjechało głowne danie. Jak zobaczyłem swój "placek po jakiemuś tam" myślałem, że to porcja dla wszystkich.
Bardzo się zdziwiliśmy kiedy nadjechały kolejne kotlety wielkości biurka z wiadrem frytek. No i wszytsko bardzo dobre. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że szef tego przybytku musi być trzy metrowym monstrum. Wpadajcie koniecznie do OBERŻY "ZłOTY MŁYN" w WOLI KRZYSZTOWSKIEJ. Koniecznie!!!

pozdro

E

4 komentarze:

  1. Do dzisiaj spalam kalorie po obiadkau w drodze z Wrocławia ;P Wśród historyjek zabrakło wzmianki o piwie malowniczo natryskiwanym na Michała przez wentylator na który po przewróceniu się powoli wylewała się cała moja butelka...

    OdpowiedzUsuń
  2. no i przez was zrobiłam się głodna, a jak wiadomo 'jedzenie po osiemnastej jest niezdrowe' ;p

    no i co z tą trasą w okolicach Katowic, co mi Pan Filip pisał? <;

    OdpowiedzUsuń
  3. hmm...trzeba bedzie przemyslec poszerzenie dzialu kulinarnego na tym blogu:)

    OdpowiedzUsuń