środa, 8 grudnia 2010
Gdańsk/Katowice/Kraków
Nie ma lepszego momentu na wyjazd nad morze niż listopad. Szczególnie jeśli jedzie się na jeden wieczór, po to aby następnego dnia jechać do Katowic, a stamtąd zaraz do Krakowa.
Szczególnie ciekawi byliśmy Gdańska, bo tam nagraliśmy płytę, a koncert miał się odbyć w La Dolce Vita, w którym wielokrotnie bywaliśmy po sesjach nagraniowych. To jest mały klub, w którym właściwie nie robi się koncertów ale właściciele są na tyle ogarnięci, że wygospodarowali miejsce i postawili dla nas całkiem przyjemną scenę. Zmieścić się nie było łatwo ale jakoś się udało. A musieliśmy ścieśnić się maksymalnie bo gościnnie grali z nami Bunio (w "Kid You Not) i Jacek Frąś (w "Unknown Source" i "The New Black") z D4D. Dla nas rewelacja. Niedługo wrzucimy z tego jakieś wideo.
Dobra, ale przecież my tu nie piszemy o muzyce tylko o żarciu. Tak nam się spieszyło, że złamaliśmy naszą żelazną zasadę i nie zatrzymaliśmy się w żadnym zajeździe. Ale za to chętnie odwiedziliśmy gdańską jadłodajnię "KOS" znaną z prostych ale tanich i dużych porcji. A takiego jedzenia poszukujemy i właściwie tylko takie opisujemy. Zaskoczenia nie będzie. Zamówiłem oczywiście nieśmiertelnego schabowego i trafiłem środek tarczy. Ciekawą odmianą w KOS-ie jest to, że zamiast zwykłych kartofli podają podsmażane talarki - cholernie niezdrowe ale jakże dobre. Maciek popełnił (moim zdaniem) błąd i zamówił spaghetti, czyli coś czego w barach zamawiać nie należy. Miejsce wszystkim polecamy - jest tanio a po 21.00 wszystko za pół ceny. Raj.
Największym koszmarem wyjazdu była oczywiście trasa Gdańsk - Katowice. Blisko 10h, stłoczeni w naszym busie, po jakichś 3h snu. To jest hardkor. Ale radziliśmy sobie na różne sposoby.
Katowicki "Cogitatur" ze strony technicznej jest wręcz godny polecenia. Jednak management to jakaś pomyłka. Szczególnie w porównaniu ze świetnym team'em z Dolce czy krakowskiej Fabryki. Pani szefowa Cogitaturu prezentowała wszystko czego nie należy robić organizując koncerty. Promocja właściwie nie istniała (dobrym przykładem było to, że na miejscu wiedzieliśmy kilkaset nie rozwieszonych plakatów odbywającego się za parę dni koncertu Armii i Izraela - ciekawe gdzie były nasze). Oczywiście były problemy z płatnością. Ale przede wszystkim Pani Szefowej w ogóle nie było. Nasz menago się gotował. A taki fajny klub, szkoda. Grało się jednak świetnie. Tym bardziej, że wieczór dzieliliśmy z Gypsy Pill. Granie koncertów w dwie załogi to dwa razy więcej radochy ale czasem może to też skutkować problemami. Cyganie zamknęli się na backstage'u podczas naszego gigu i nie mogli z niego wyjść przez ponad godzinę. Mieli ze sobą coś do picia, nie przewidzieli jednak, że nie ma tam toalety. Chłopaki oglądali jednak kiedyś MacGyver'a i jakoś sobie poradzili...
Po koncertach udało nam się zaliczyć całkiem miły after w postaci urodzinowej imprezy zacnego cyklu M.o.M gdzie grała Star Eyes z Trouble & Bass. Później za didżejkę wskoczył None, który zagrał jeden z lepszych setów jakie ostatnio słyszałem. Biba wprawiła nas i Gypsy w dobry nastrój - poniżej efekt w postaci porannego grania na rozstrojonym pianinie w hostelu.
Następnego dnia zjedliśmy dość średni i drogi obiad w drodze do Krakowa w restauracji "Galeria Smaków". Polecam zupę cebulową, lasagne była raczej z zamrażarki. Największy minus to wyjątkowo długi czas oczekiwania. Raczej omijać.
Ostatni przystanek to Kraków. Klub Fabryka, nagrodzony przez Aktivist "Nocnym Markiem" w kategorii "Klub Roku", jest w tej chwili jedną z najlepszych przestrzeni imprezowych w Polsce. Nic tylko tam grać. Ja niestety całość popsułem sobie gubiąc w klubie dokumenty i pieniądze. Szukałem ich milion godzin, ostatecznie zrezygnowany musiałem zablokować kartę. Na szczęście 10 dni po koncercie, kiedy byłem akurat w drodze do urzędu w celu wyrobienia nowych papierów, zadzwonił do mnie menago Fabyki mówiąc, że wszystko się znalazło. Szoking.
Subskrybuj:
Posty (Atom)